Czesc,
Obiecalam napisac, jak juz bedzie po sprawie, zatem pisze. Wybaczcie
nieobecnosc polskich literek, ale pisze na norweskm laptopie.
Od soboty mialy koty podawana dawke hydroxyzyny - 5 mg rano i
wieczorem. Koty wypluwaly, drapaly, rzucaly sie, a ja z mama dzielnie
wpychalysmy je te pigulki do pyszczka. Podrapane jestesmy obie
strasznie!
Niestety efektow uspokajajacych nie bylo. Koty bardziej pieszczace
sie, ale to wszystko.
W dzien wylotu pojechalysmy juz spakowane do weterynarza po zastrzyk
uspokajajacy. Zalowalam, ze nie linie lotnicze oferujace przewoz
zwierzat nie wpadly a pomysl, ze skoro maja zgloszone zwierzaki do
przelotu, to moglby byc na lotnisku weterynarz w tym czasie, by podac
dawke leku tuz przed wylotem. Na koszt wlasciciela kota. Czy to nie
byloby dobre rozwiazanie? Przeciez na lotnisku trzeba byc co najmniej
godzine przed wylotem. A poniewaz za koty placi sie w jednej kasie, a
podaje pracownikowi lotniska w innym terminalu - lepiej byc 1,5 h. A
lek sie zuzywa...
Probuje odczytac co takiego dostaly - mieszanka 0,2 ml Dexdomitan i
0,2 ml Vetaketan (lub Oetabetan). Zasnely po 10 minutach. Ulozylysmy
je w wygodnej pozycji, na oczka dostaly zel, by nie wyschly. Koty
mialy spac ok 3 godzin. Wieksza dawka grozila, ze moga sie nie
wybudzic. Po 3 godzinach mialy sie powoli wybudzac, czyli byc lekko
sniete. Plan byl dobry. Na lotnisko dojechalysmy ok. godzine po
podaniu lekow - korki, bo zaczelo sypac. Zaplacilam za kotki (144 zl
za jednego w Norwegianie). Zwierzeta oddaje sie pracownikowi obslugi
lotniska na terminalu 2, jako "bagaż ponadwymiarowy". Trzeba bylo
przeswietlic klatke, wiec dobrze ze byly nieprzytomne, bo nie daloby
rady znow wlozyc je do klatki. Mily pan z obslugi wytlumaczyl, ze
zwierzeta sa zabierane na poklad w ostatniej chwili, pozniej niz
bagaze, specjalnym samochodzikiem, by byly jak najmniej wystawione na
dzialanie sil natury i by jak najkrocej sluchaly szumu silnikow.
Zdenerwowana pozegnalam mame i ruszylam do swojej bramki. Liczylam
sobie: za ok. godzine zaczna sie budzic, ale wowczas juz beda w
samolocie, jesczze godzina lotu, ale przeciez beda troszke przycpane,
bedzie dobrze, prawda?
Niestety nie poszlo tak gladko. Tuz przed spodziewana godzina wylotu -
informacja, ze lot jest opozniony. Zamiast o 17:55, mielismy ruszyc o
19:20. No to klops. Tu znownasunela mi sie mysl, jak dobrze by bylo,
gdyby w takich chwilach lotnisko zapewnialo weterynarza. Dawka z
zastrzyku na pewno z nich zeszla przed wprowadzeniem na poklad i
niestety moje koty lecialy "na zywca".
Po wyladowaniu musialam sie spytac, gdzie je odbieram. Okazalo się, że
mam czekac przy pasie z bagazem ponadwymiarowym i tam przyjada panowie
z klatkami i dadza mi je do reki. Czekalam jakies 15 minut, ciagle
zastanawiajac sie, co zobacze jak zajrze do klatki. Kochana mama
zrobila mi pokrowce w polarku ma transportery, bo przeciez ostatnio
takie mrozy byly, ze potrzebowaly dodatkowej ochrony.
W koncu wyszli panowie z klatkami, na ktore sie rzucilam. Zajrzalam
szybko - bo trzeba bylo pedzic na druga strone lotniska, by odebrac
walizy - obie zyja, oddychaja, patrza na mnie z wyrzutem. Obsikane
cale, mokre, smierdzace, ale zyja!
W domu - maz wlasnie sie przeprowadzil, wiec w mieszkaniu tylko lozko
rozlozone, caly dobytek na srodku kuchni - zamknelismy je w lazience,
by tam je obejrzec. Tsuki, ktora zawsze mailam za mocniejsza
psychicznie - zdecydowanie gorzej zniosla te podroz i bedzie dlugo
wracala do siebie. Jak pisalam - ma klaustrofobie. Wiec probowala sie
wydostac z klatki. Sila. Jeden pazurek naderwany, troche krwi
pocieklo, nos zdarty od walenia o klatke. Kot caly w moczu - okrutnie
smierdzacym moczy przerazonego zwierzecia. Niestety musielismy je
umyc, bo nie daloby ich sie wypuscic na mieszkanie, a w lazience sie
rzucaly, bo tam tez byly klatki, w ktorych spotkany je te okrutne
tortury. Mozecie sie domyslic, ze przysznic byl krotki, a potem
przemywalismy rany.
Yoko sie zsiusiala i zwymiotowala. Ale nawet taka mokra, zestresowana
i przerazona, jak zostala zawolana, to podeszla do Marka i dala sie
glaskac. Potem ukryly sie gdzies za szafa i tak dochodzily do siebie.
Yoko spala z nami juz tej samej nocy.
Od lotu minelo juz 1,5 dnia (lot byl w srode) - obie nadal nie znosza
jakichkolwiek dzwiekow i najchetniej siedza zagrzebane w koldrze na
naszym lozku. Nie znalazlam zadnych sladow po moczu na terenie
mieszkania, wiec chyba obie trafiaja do kuwet - dzis w obu byly juz
male kupki. W nocy slyszalam dzwiek jedzonych chrupkow, zas dzis
rzucily sie na mokre z zaszetki. Chyba idzie ku lepszemu.
Zaraz wybieram sie do weterynarza, wytlumaczyc, ze potrzebuje 2
pigulek lub dawek zelu odrobaczajacego. Wg przepisow powinnam je
poddac ponownemu odrobaczeniu w ciagu 7 dni od przylotu. Mam nadzieje,
ze wet nie bedzie nalegal na przyniesienie kotow. Bo w obecnym stanie
nie wloze ich do klatek. Nie ma o tym mowy.
Przepraszam, ze tak dlugo, ale chcialam wszystko dokladnie opisac.
Moze komus pomoze.
Pozdrawiam i dziekuje za pomoc i dobre mysli!
maja